środa, 28 sierpnia 2013

Obiad.

Skaczę po tematach niczym kangur, ale nie będę ukrywać, że w kuchni spędziłam dużo więcej niż pół życia. Tak, każdy teraz gotuje, jest przezdolny kulinarnie i wprowadza w osłupienie znajomych i rodzinę, czarując swoim gotowaniem. Nie wnikam, podziwiam, chwalę, świat jest pojemny na każdą łyżkę i widelec. 
Miłość do smaków wyniosłam z domu, w którym gotowano dużo, głównie z powodu  uwielbienia do jedzenia i do organizowania rodzinnych imprez. Ponieważ pochodzę z ogrodniczej rodziny, wyrosłam w zapachu rosnących pomidorów, ogórków, papryki i pól róż, które stanowiły dla mnie pełną radości dżunglę. Wielkie szklarnie z pomidorami słodko pachniały, ogórki pięły się jak baletnice po sznurkach, dając pole do mojej wyobraźni, na ile sposobów można je zjeść. Cudowności do niezapomnienia! 
Babcia była mistrzem w skomplikowanych sprawach jak trymowanie kaczki (w życiu się tego nie nauczę) i miała jedną wspaniałą cechę-była cierpliwa. Zamykałam się w jej kuchni i obiecując zmycie naczyń, wyciągałam miski, garnki i tworzyłam. Najpierw na podstawie książek kucharskich, a potem już sama, wprawiając w osłupienie rodzinę, że dziecko jest rozsądne, czyta przepisy i jeszcze je potrafi zastosować. Gotowałam w każdych możliwych warunkach, włączając odsączanie makaronu w podkoszulce na wielkiej białoruskiej łące, na łódce,

na obozie harcerskim i mając jeden garnek. No dobrze. Ci, co mnie znają, wiedzą jak jest. Rzadko korzystam z przepisów, wszystko robię "na oko", inspiruję się składnikami i czuję smak, który powstanie. Dodaję coś od siebie. Otwieram lodówkę, szafkę i działam. Nie umiem tysiąca rzeczy, nie mogłabym być masterchefem, nie znam się na przyrządzaniu przegrzebków, kaczki, jagnięciny, rzeczy wymyślnych. Mój mąż twierdzi, że nie umiem ugotować normalnego obiadu, bo zawsze jest inaczej. I dobrze, bo każdy dzień jest inny i wyżyty innym smakiem:)
Jeszcze mała rzecz - nie używam żadnych substytutów, dań z woreczka, maggi, kostek rosołowych, ziarenek smaku, jakiś pypci, które udają coś prawdziwego. Po co...

Tymczasem przechodząc do sedna sprawy, dziś ugotowałam zupę pomidorowo-kokosową i placki z owocem sezonowym. Bardzo szybkie i aromatyczne jedno i drugie.

Zupa:
400 g pomidorów lima (lub 2 puszki pelati)
300 ml przecieru pomidorowego (z butelki lub kartonu)
1 łyżeczka soli
pół łyżeczki cukru
puszka mleka kokosowego 
4 spore słodkie śliwki bez skórki (dodają rozkosznej słodyczy)
oliwa
1 duża cebula
3 ząbki czosnku
łyżeczka imbiru i kuminu
pół łyżeczki kolendry (zmielonej)
2 łyżeczki słodkiej papryki
1/3 łyżeczki chilli (lub 1 ostra papryczka żywa)

Działamy.
Pomidory udusić na łyżce oliwy, przetrzeć przez sitko, aby nie została żadna pestka ani skórka. Dodać przecier i śliwki, odstawić.
Cebulę i czosnek posiekać, podsmażyć niedużo, aby puściły sok.
Przyprawy uprażyć na suchej patelni, dodać zeszkloną cebulę i zatopić w pomidorowej toni. Zmiksować.
Mleko kokosowe wymieszać (często po otwarciu puszki napotkamy gęstą masę i płyn), można lekko podgrzać, co ułatwi zadanie. Połączyć białe z czerwonym i spróbować:)

Do zupy wrzucić makaron sojowy, ryżowy lub z fasoli mung. Świetne z posiekaną kolendrą. Pikantno-słodkawy smak pomidorów, złagodzony na drugim planie miękkim smakiem mleka kokosowego. Urzekające i sycące.

Placki.
2 łyżki białego serka homogenizowanego
200 g gęstego jogurtu (użyłam greckiego)
łyżeczka cukru pudru
wanilia 
3/4 szklanki mąki
2 jajka
pół łyżeczki proszku do pieczenia
olej do smażenia

I robi się je tak. Serek wymieszać z jogurtem, dodać jajka, lekko ubić (najlepiej trzepaczką rózgową). Dodać wanilię, mąkę, cukier i proszek. Ciasto powinno mieć konsystencję gęstej śmietany. Rozgrzać patelnię i smażyć nieduże placki, co zajmuje około 2 minut.
 Podałam je z duszonym jabłkiem z cynamonem, jogurtem, syropem klonowym, borówkami i malinami.
Banał dla łasuchów :)
Oczywiście ciąg dalszy nastąpi.






środa, 21 sierpnia 2013

Zasłony rzęs czyli tusz doskonały

Obrazek z odmętów pamięci - tusz - plujka z wyszorowaną przez szczoteczkę rynienką i małe płaskie pudełeczko z lusterkiem. Ciotka nakładała masy tuszu i rozczesywała rzęsy igłą, mama ograniczała się do szorowania ruchem zygzakowatym po rzęsach. Owadzie czułki oblepione tuszem pasowały do maminej peruki noszonej na Sylwestra w warszawskim hotelu Forum Anno Domini 1977. Cytrynowo-turkusową sukienkę z żorżety, szytą z koła, nadal mam w szafie, leży jak ulał:)

Później pamiętam nos przyklejony do szyby w Pewexie i rzeczony tusz Arcancil, obok Celii, ówczesny hit, którym nigdy się nie pomalowałam, bo byłam za mała. A szkoda.
Obecnie trudno sobie wyobrazić, aby malować rzęsy mieszanką sadzy, popiołu z płatków róż i oliwy, jak Egipcjanki. Aby nakładać specyfik wynaleziony przez pana Rimmela, czyli mieszankę węgla nakładaną szczoteczką (co było pierwszym, nie alergizującym tuszem do rzęs), bądź zakochać się jak biedna Maybela, której brat chemik wymyślił tusz do rzęs, złożony z węglowego pyłu, nawilżających olejków i wazeliny, jako specyfik na rozkochanie w sobie mężczyzny (stąd powstała nazwa Maybelline, jako połączenie imienia Maybel i wazeliny). 
Tusz w pudełeczku zrobił absolutną furorę na całym świecie, a pamiętać należy, że data jego powstania, rok 1913, wiąże się z niesłychanym rozwojem sztuk wizualnych. Ikony sztuk teatralnych i filmu z zapałem nakładały na swoje rzęsy tusz z pudełeczka, a ruch nakładania go szczoteczką ma w swoim DNA chyba każda kobieta na świecie. Swój wkład w powstanie tuszu do rzęs w obecnym kształcie miała Helena Rubinstein, która wymyśliła szczoteczkę w kształcie spirali i podłużne opakowanie, dzięki któremu tusz nie wysychał tak szybko.
Pierwszy raz pomalowałam rzęsy w wieku 14 lat i było to dla mnie wydarzenie. Nie pamiętam, jakim tuszem, ale jednym z pierwszych, jakiego później używałam był 2000 Calorie Max Factora, który zakupiłam za pierwsze zarobione pieniądze jako statystka w filmie "Słodko-gorzki" Pasikowskiego).

---- dygresja ---- poczytajcie o Max Factorze, to niesamowity człowiek, urodzony w Łodzi, stworzył imperium, a receptury jego kosmetyków do dziś nie mają sobie równych-----

 Mam z natury rzęsy proste i dość gęste, proporcjonalnie długie do wielkości oczu, aktualnie nieco blade na końcach (niestety, tak się dzieje przy malowaniu ich tuszem). Kiedy pierwszy raz pomalowałam je tuszem, miałam wrażenie, że mam nie firankę, ale zasłonę na oczach i dlatego na początku poszukiwałam tuszów dających jak najbardziej naturalny efekt. Pewnego dnia poczułam się jak historyczna Maybela, postanowiłam nieco bardziej powachlować rzęsami i używać maskary pogrubiającej. I poszło. Najpierw Max Factor, potem Bourjois - beczułka Volume najlepiej w kolorze grafitowym, ostatnia kupiona w Pewexie na Kasprusiach w Zakopanem. Do panteonu tuszów, które mogłabym używać wiecznie należał jeszcze złoty, wrzecionowaty Infallible L'Oreal, z gęstą szczotką, która idealnie rozdzielała i pogrubiała moje rzęsy. Generalnie - do dłuższych rzęs najlepsze są grube szczotki, do krótkich - cienkie. Gruba szczotka natrafiwszy na rzęsy długości futra myszy, pomaże powieki i nic z rzęsami nie zrobi. Kiedyś Chanel miał genialny tusz, który wyglądał jak patyczek, miał bardzo malutką spiralkę i fantastycznie łapał każdą, najkrótszą nawet rzęsę. R.I.P, zupełnie nie wiem dlaczego. Spece od marketingu i formuł najwyraźniej mają wachlarze rzęs i za nic nie rozumieją krótkorzęsych kobiet. 

Wracając do moich ulubieńców, jest tusz, który kupiłabym w każdym zakątku świata w ciemno, od Nowej Zelandii po Alaskę - to Effet Faux Cil YSL. Prosta, średnio gruba szczotka, która w milisekundę rozmawia z moimi rzęsami, pogrubiając je w idealny sposób, układając w piękny wachlarzyk. Jedyna wybaczalna wada - "żyje" trzy miesiące" i nieco się rozmazuje, ale zachwyca niezmiennie. Miałam chyba wszystkie kolory tego tuszu, fantastyczny był w kolorze bakłażana i fioletu, genialnie podkreślał kolor tęczówki (szarozielony). Muszę do niego jeszcze kiedyś wrócić, na szczęście Effet Faux Cils nadal istnieje i ma się dobrze.

Nie przemawiają do mnie rozmaite beczułki i grzebyki, tusze z włoskami miękkimi jak fąfle albo sznurki od mopa, które tylko głaszczą rzęsy. Szczotka musi być sprężysta, ale nie za twarda, bo będzie wycierać rzęsy. Nie przepadam za nowinkami od Astora i Maybelline, kultowe tusze od Lancome i Diora są dobre w pewnym momencie nabierania lekko gęstej konsystencji, by później robić nic z rzęsami. Lubię tusze Bourjois, generalnie klasyki i za nic nie umaluję się kulkami i stożkami.

Długo podchodziłam do szczoteczek plastikowych. Nieraz prawie wydłubałam sobie oko sztywnymi włoskami. Tego typu tusze sklejają mi rzęsy w sekundę, poza dwoma wyjątkami. Dość niespodziewanymi. To Benefit They're Real i Tusz Volume Gosha, czarny, z zieloną zakrętką.
Pierwszy z nich pięknie wydłuża i lekko pogrubia rzęsy, jest trwały i nie rozmazuje się. Jak powoli wysycha, nie tworzą się mu grudy, tylko po prostu powolutku znika. Zużyłam z sześć opakowań i będę używać go ciągle, daje fantastyczny efekt. Trzeba dać mu czas, aby trochę zgęstniał. Jedyny minus - trudno się zmywa, najlepiej mleczkiem, absolutnie nie płynem dwufazowym.
Tusz Gosh pięknie rozdziela rzęsy, dając bardziej naturalny efekt. Ma niedużą szczotkę i na pewno nadaje się do krótkich rzęs. Wart uwagi, łatwo się zmywa. 
Ostatnio nabyłam tusz pogrubiający z Sephory, taki beczułkowaty, czekam, aż przeschnie, bo mam frytki zamiast rzęs. 

Moja rada przy malowaniu rzęs - po nałożeniu pierwszej warstwy, od nasady ku górze, zawsze podwijam je palcem, chwilę przytrzymując. Działa jak zalotka. Kiedyś w tym celu używano łyżeczki do herbaty, mój patent działa w każdej sytuacji :) I nie każdy tusz z grubą szczotką daje efekt pogrubienia, wszystko zależy od konsystencji i składu. Ważna informacja - często uczulają tusze fioletowe i zielone, dlatego trudno je znaleźć. Malujcie rzęsy starannie, takie pomalowane od połowy albo bez kącików wyglądają dziwnie.

I na temat tuszów powstała tyrada. Jestem nieumiarkowana w temacie, pracując w perfumerii przetestowałam tryliony maskar i na pewno wiem, że wszystko zależy od rzęs i upodobań. Uważajcie na chwyty marketingowe, na to, co używają długorzęse, nieskalane alergią ani pracą nastolatki. Rzęsy wypadają, kruszą się, zmieniają się wraz z wiekiem i to też trzeba brać pod uwagę. Najlepiej po prostu umalować się w sklepie i sprawdzić, czy tusz jest odpowiedni. Swoją drogą jestem ciekawa nowego tuszu Avon, który wygląda jak małe grabie.
Ewolucja maskary od tuszu - plujki, po skomplikowane genetycznie plastikowe szczotki jest nadzwyczaj ciekawa. Jedno jest pewne - bez tuszu do rzęs nic nie jest już tak jak przedtem...

I na koniec - moje hity, które akurat mnie pasują. Stronniczo do bólu.
1. Effet Faux Cils YSL
2. długo nic
3. Benefit They're Real
4. All In One ArtDeco
5. Lash Queen Helena Rubinstein
6. Bourjois Volume Glamour (też w wersji Max)
7. Max Factor 2000 Calorie
8. L'Oreal Double Extension (też prastary Volumissime)
9. Dior Diorshow (klasyczny)

Zawiesiłam rzęsy również na pogrubiającym tuszu Nars i na wspomnianym Gosh - też polecam:)



poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Mazidła dla ciężarnych cz.2 - testy

Wróciłam z mazurskiego nicnierobienia, wypełniona krajobrazem zielonych łąk, bardzo dużego nieba i rozkosznie chłodnej, krystalicznie czystej wody w jeziorze. Antonówka doznała małego szoku, kiedy matka postanowiła popływać pod chmurką, ale dałyśmy radę, rozkoszując się cudowną tonią. Natychmiast po wyjściu z wody popadłam w balsam nawilżający, bo skóra zareagowała ściągnięciem i miałam wrażenie, że jak nie poddam się dobroczynnemu działaniu składników czekających na moją skórę, zrobi mi się na brzuchu jeden wielki rozstęp.

Jak widać na zdjęciu, mozolnie zdołałam wetrzeć w siebie pudełko kremu z serii DERMO BODY MUM Tołpy. Bardzo polubiłam to masło do ciała. Wspaniale pachnie, nieco orientalnie i nie drażniąco, ma lekką konsystencję, nie jak białe mazidło i nie zostawia lepkiej warstwy na skórze. Efekt świetny po zastosowaniu, taki, jaki najbardziej lubię, czyli pełne uczucie komfortu nawilżenia, połączone z delikatnym liftingiem, co zresztą obiecuje producent. Balsam jest wydajny, używałam go cztery miesiące, raz dziennie. W składzie mocznik, gliceryna, masło shea, algi, wyciągi roślinne i rzesza parabenów, co wybaczam, bo efekt bardzo dobry. Pudełko puste, już tęsknię.

Teraz smaruję się MAMA CARE Efektima, balsamem do ciała zapobiegającym rozstępom. Parabenów brak, w składzie mocznik, olejek arganowy, oliwa z oliwek i kwas mlekowy. Balsam to wyrób łódzkiej firmy Efektima, nabyty w Rossmannie. W skład serii dla mam wchodzi 9 produktów, m.in.: kuracja do biustu, kuracja dla zmęczonych nóg, balsam ujędrniający i chusteczki do higieny intymnej. Zapach balsamu przeciw rozstępom nie drażniący (nie znoszę nadmiernie perfumowanych), wchłania się dobrze, ale zostawia lekką lepkość na skórze, co przy porannej toalecie i wciąganiu elastycznych dżinsów ciążowych nie jest komfortowe. Zobaczymy, jakie będą efekty, ale cudów nie oczekuję, właściwie to po prostu mocno nawilżający kosmetyk.

Z balsamów testowałam jeszcze Perfecta Mama, jedyne zastrzeżenie to zbyt mocny zapach, utrzymujący się przez cały dzień. Dobrze się wchłaniał, ale nie oszalałam po jego zastosowaniu.

Pora na osławione produkty z Rosmanna z serii BABYDERAM fur Mama. Nabyłam oliwkę, balsamu nie, bo po jednym użyciu konia z rzędem temu, kto ma cierpliwość na wsmarowywanie mazidła pięć minut. Może po to ma taką konsystencję, aby wykonać masaż na skórze, niemniej jednak ja nie mam cierpliwości.

Pora więc na olejki. Olejek z Rosmanna spełnia oczekiwania kosmetyku bezpiecznego i łatwo wchłaniającego się. Należy go używać 2-3 razy dziennie (hmm...), w składzie kompilacja olejków ze słonecznika, jojoby, słodkich migdałów, soi, makadamii plus witamina E.  Polubiłam olejki, bo najbardziej działają na moją fobię związaną z rozstępami na brzuchu, ten jest delikatny i nie drażniący. Rano skóra jest miękka i świetnie nawilżona, dobry zakup, polecam każdej mamie już od początku ciąży!

Rozbestwiona jednak kultowym olejkiem ujędrniającym z Clarinsa (BODY TONIC TREATMENT OIL), bogatym w olej z orzechów laskowych stwierdzam, że jego stosowanie jest niezwykle przyjemne i to jest mój ulubieniec. Ma gęściejszą konsystencję niż ten z Rosmanna (bardziej jak oliwa z oliwek), pachnie ziołowo rozmarynem i geranium i jest ogromnie wydajny. Wmasowuję go od pięciu miesięcy, w wilgotną skórę brzucha, sowicie raz dziennie i efekt jest rzeczywiście bardzo dobry. Nie czuję napięcia skóry, wiem, że Clarins czule otula i dba o moją skórę. Kupiłabym w ciemno po raz kolejny. Wad jak dla mnie brak.

I jeszcze jeden kosmetyk, który ogromnie mi się spodobał - BODY SLIM Huile Lierac, dwufazowy olejek wyszczuplająco-drenujący. Prosty skład zawierający olejki ze słodkich migdałów i winogron, 10% wyciągów roślinnych o działaniu drenującym i mój ulubiony różowy pieprz, nie zawiera kofeiny, olejków eterycznych oraz
parabenów.
Kosmetyk przed użyciem należy wstrząsnąć, najlepiej zaaplikować na miseczkę dłoni, a potem wmasować w skórę. Niezwykle wygładza i absolutnie nie klei się, poza tym miałam uczucie "lżejszych nóg". Dla mnie świetny, jeśli kochacie aby Wasze newralgiczne miejsca otuliły się czymś jedwabistym, to absolutnie polecam ten olejek z Lierac.
Tymczasem wcieram to, co mam i następnym razem przejdę już do tematu, który lubi każdy, czyli tusz do rzęs.


środa, 14 sierpnia 2013

Mazidła dla ciężarnych, cz.1


Prawie każda z nas ma etap w życiu, że jest w ciąży, będzie albo była. I co wtedy z brzuchem... Zewsząd straszą nas wizją skórą posiekaną w paski, bo to straszne, te rozstępy, no rzeczywiście, ale się zdarza. Jak zobaczymy na teście dwie kreski, to rzucamy wszystkie antycellulity, wyszczuplacze ze straszną kofeiną i biegniemy do półek sklepowych, gdzie stoją kosmetyki "na ten wyjątkowy stan". Jest tych preparatów sporo, włącznie z maseczkami do twarzy dla ciężarnych i zastępem chusteczek do higieny intymnej, to wszakże niebywały przemysł kosmetyczny, ale krem, żel lub oliwka anty są raczej potrzebne.
Mój brzuch jest na razie piłką do siatkówki, a w nim mieści się Antonina Róża, którą codziennie masuję kremem do brzucha. Chyba robię to skutecznie, bo na razie jest nieskalaną wyspą na moim ciele, zobaczymy, jak będzie dalej. O tym, co mi się skończyło, a co nabyłam i czy jest dobre, napiszę później, na razie wszyscy znikamy na trzy dni.
W profilaktyce antyrozstępowej z pewnością istotne są uwarunkowania genetyczne i systematyczne wcieranie w ogóle balsamów w skórę, to znacznie pomaga sprawie. Absolutnie nie wierzę natomiast w to, że rozstępy znikają, podobnie jak nikt nie jest w stanie zasypać Rowu Mariańskiego. Niechciane kreski mogą zblednąć, ale nie wierzcie, że jakiś preparat je usunie. Przynajmniej nie całkowicie. A poza tym - rozstępy są jak kod matki, jak alfabet Morse'a, jedyny i wyjątkowy, więc może trzeba je polubić.
Zauważyłam, że balsamy do ciała dla kobiet w ciąży bardzo dobrze nawilżają, niektóre są mazidlaste, ale przez to wymagają dobroczynnego wmasowania w skórę i pozostawiają ją przyjemnie gładką, z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku wtarcia.
Na pewno zwracam uwagę na to, czy kosmetyki są naszpikowane parabenami - tego unikam. Chemii w tym czasie mówimy nie, nie faszerujmy skóry konserwantami, naprawdę można tego uniknąć. Olejki i witamina E to bardzo mile widziani goście, podobnie jak wyciągi roślinne.  I na pewno nie łudźcie się, że kosmetyk za 100 zł będzie lepszy od tego za 30 zł. Tu ta zasada, w przemyśle ciążowym nie bardzo działa.
Tymczasem pozostając w błogosławionym stanie, natarta balsamem na ciele i olejkiem na brzuchu - zmykam w mazurskie ostępy i wracam z konkretnymi testami w niedzielę.

piątek, 9 sierpnia 2013

Nos w pudrze.


Nie należę do kobiet-pudernic, które zużywają kilogramy matujących specyfików, ale bez pudru ani róż, że tak powiem.  O różach w następnej kolejności, bo nie ma nic lepszego niż z lekka rumiane policzki, a tymczasem będzie o moich sypkich ulubieńcach. 
Nos mi się świeci regularnie, nie lubię matujących kremów, bo po godzinie "umieram na twarz" bo mi się ściąga, więc puder do poprawek niezbędny. W torebce obecnie noszę Bobbi Brown w kompakcie, w kolorze Pale Yellow, który na szczęście nie robi maski i nie wchodzi w pory. Do szału doprowadzają mnie białe kropki, pory można zwężać na tysiąc sposobów, ale idealni krawcy (Idealist Estee Lauder) również mają swoje dna, a w obliczu innych życiowych priorytetów nie mogę sobie pozwolić na kolejny słoiczek. Więc pudruję się.
Bardzo lubię wypiekany puder marki Pupa, jest mięsisty, lekki, ma dużą gramaturę, idealnie przylega do skóry, można go nałożyć pędzlem i puszkiem, pozostaje niewidoczny na skórze. Podobne właściwości ma MAC, ale używam go zimą, bo na lato jest dla mnie tyci za ciężki. Za skończoną Pupą tęsknię i do niego na pewno wrócę. 
Z prasowanych kocham również prasowane mozaiki Givenchy. Zanim ów puder zakończył żywot, służył mi półtora roku, a jego pancerna struktura przetrwała wszelkie wstrząsy w torbach-worach, jakie noszę. Puder miał genialną konsystencję, czyli przylegał do skóry (delikatnie dotyka się go palcem i jak przylega do powierzchni, a po rozsmarowaniu jest mięciutki, bez żadnych klusek, nie wchodzi w linie papilarne - to jest ideał) i długo trzymał się skóry.

Ale bohaterem postu będą pudry sypkie. Czy macie też tak, że jak się skończy Wasz ulubiony sypki puder, to nie możecie rozstać się z pudełkiem? Zgaduj zgadula, który z załączonych na obrazku zużyłam do cna i to niejedno opakowanie? :)

The winner is... Chanel!
To biały puder, w konsystencji nieco przypominający mąkę ziemniaczaną, najdrobniejszy z drobnych, w opakowaniu doskonałym. Zalet ma mnóstwo. Pomimo białego koloru znakomicie wygląda na każdej skórze, tworząc matowo-świetlisty woal. Można go nakładać puszkiem lub pędzlem, a aplikacja jest na tyle udana, że wytrzyma wstrząsy w torebce i nie wysypie się wszem i wobec. Ma działanie rozświetlające, ale bez drobinek, to jest jakiś technologiczny cud na twarzy. Nie wnikam czy ma talk czy nie, bo mnie to nie interesuje przy tak uzyskanym efekcie.
No szóstka z plusem po prostu. Trzymam pudełko z sentymentu i na pewno jeszcze do niego wrócę.
Podobne właściwości ma Kanebo, który dodatkowo zawiera najcenniejszy jedwab, ale nie ma już tego efektu świetlistości. Używałam go długo, ale poźniej pojawił się u mnie puder Chanel i nic w moim makijażowym życiu nie było już takie samo...
Z białych pudrów lubię  również biały, utrwalający Make Up For Ever, najlepiej nakłada się go ruchem wciskającym, miejsce przy miejscu. Świetny do sesji zdjęciowych i zawsze wtedy, kiedy na długo musimy pozostać z matowym nosem i czołem:)
Dior i Bourjois. Te dwa ostatnie są w stanie czynnym, zobaczcie, czym się różnią. Zdjęcia nie oddają ich miękkiej konsystencji, ale wprawne oko użytkowniczek pudrów na pewno dojrzy różnicę:) Po lewej puder sypki Bourjois 01 SABLE, po prawej Dior, kolor 02 Moyen Transparent.



Puder Dior służy mi dłużej, ma również działanie delikatnie rozświetlające, ale jest trochę bardziej kryjący niż Bourjois. Jest bardzo dobry, ale nie świetny, drobno zmielony, miękki, wydajny, ale nie pozostawia świetlistej woalki na skórze, którą uwielbiam. Jeśli się go za dużo nałoży, potrafi zrobić tzw. placek, oczywiście natychmiast do roztarcia, ale nie wtapia się w skórę na szóstkę.

Bourjois to nowość w moim wielkim kufrze. Daje radę, może też dlatego, że mam totalną słabość do marki, nie tylko z historycznym sentymentów:) Bardzo lekki, bardzo sypki, pomimo, iż sypkich pudrów wiele, to jedne są mniej a inne bardziej. Kompletnie niewidoczny na skórze, nie osadza się w meszku na twarzy i bardzo dobrze adaptuje do każdej karnacji. Minusem jest to, że za dużo się go wysypuje, do torebki go nie włożę, bo można go nosić właściwie tylko w poziomie. Puszek też średni, gąbczasty, bez miziającego meszku i bez wstążki w poprzek, ale co tam, drobiazg do wybaczenia. Kiedyś miałam  ten puder w starszym opakowaniu, a, że lubię zataczać koła makijażowej historii, wróciłam do niego ponownie. Cenę ma bardzo rozsądną w stosunku do jakości (59,90 zł), zobaczymy, jak długo potrwa moja z nim przygoda. Na razie się polubiliśmy.
W ogóle to mam słabość do francuskich kosmetyków, może w poprzednim wcieleniu byłam jakąś bon vivant w Paryżu, bo jakoś mnie bardzo ciągnie w tamtą stronę...
Tymczasem zawsze rano używam pudru sypkiego, a do poprawek takiego w kompakcie. Uwielbiam lekkie makijaże (z wiekiem coraz bardziej), więc dla mnie taki puder to konieczność w kosmetyczce. Unikajcie takich, co się zbierają w małe kulki, robią wrażenie owinięcia się folią na twarzy i włażą w pory, to niefajne po paru godzinach. Wszystko zależy również od efektu, czy ma być mat bardzo, czy trochę mniej. Szukajcie, a znajdziecie ideał :)

I pomyśleć, że nasze prababcie pudrowały nosy pudrem z ołowiem, aby wybielić cerę... Były też takie artystki, które wsypywały arszenik do puderniczki, aby przypadkiem ich niechciany małżonek się skusił, wybielił sobie lico i odszedł w krainę wiecznych kosmetycznych łowów..


środa, 7 sierpnia 2013

Kij w mrowisko czyli klient w perfumerii.

W upalny dzień, siedząc przed wiatrakiem, być może narażę się swoją opinią nie tylko klientom, ale i pracownikom perfumerii. Trudno. Zbyt wiele miałam do czynienia z pracą w tzw. handlu, aby nie napisać czegokolwiek na ten temat. Podziwiam ludzi pracujących w perfumeriach, a otarłam się i o Sephorę i o Douglasa, zarówno ze strony pracownika jak i osoby mającej pieczę nad jedną z marek na wyłączność. Pamiętam czasy, kiedy w scenicznym makijażu wracałam niczym szprotka tramwajem z Nowej Huty i czułam się jak w masce. Bo tak trzeba, oko na Maroko, kolorowo i wyraziście. Pamiętam, jak pękała z odwodnienia skóra, wysuszana zagrzybioną klimatyzacją, z której co chwila się coś lało, najczęściej na kosmetyki i na nas. Jak pomimo grypy, zalewającego oczy kataru, trzeba było do pracy, bo za mało osób na zmianie. Przychodziło się rano, sprzątało, czyściło, układało, dokładało, malowało usta i już. Wiele osób uważa, że w perfumeriach samo się wszystko robi, że stoi się i pachnie i koniec. Oprócz mycia podłogi wszystko robią pracownicy, włącznie z opieką nad dziećmi, kiedy mamusie przepadały przed półkami z kosmetykami a my ganiałyśmy po sklepie drżąc, aby dziecko nie psiknęło sobie perfumami w oko, aby nie zgniotło dziesięciu testerów z pudrami/cieniami naraz, aby nie kopało w lustro itp. Przerwa, albo i nie, bo umówiony makijaż, bo klientka, która chodzi po perfumerii dwie godziny, człowiek stara się, bo ma tysiąc targetów nad sobą i musi sprzedać coś co musi, a nie to co chce, a może to w sumie tajemniczy klient i co wtedy i maluje i doradza i wypytuje i tokuje przy kasie oferując kartę, promocje, po czym pani stwierdza, że się rozmyśliła i ona poprosi "próbeczki", najlepiej dla siebie pod oczy, bo ją wszystko uczula, dla męża, dla mamy i dla córci gifcik bo ma urodziny. Jezu.
Próbki i gifty. Zdarzało się, że rzucano we mnie próbkami perfum, bo "śmierdzą i co mi pani daje". Jak to, nie ma? Nie ma kremu La Praire pod oczy ani Kanebo muszę przetestować, bo mnie wszystko uczula, a ja dostaję rzeczywistej wysypki jak słyszę, że po raz kolejny wszystko wszystkich uczula. Mój patent na próbki - kropla podkładu do słoiczka próbkowego lub kremu i rozmazanie go po dnie, aby wyglądało na więcej. Tak, jestem okrutna, ale kupujących jest zawsze znacznie mniej nić próbkowiczek, a te panie, które rzeczywiście coś kupują, rzadko przywiązują wagę do dodatków zakupowych.
Istnieją również klientki, które robią duże zakupy, szeleszczą łańcuchami u swoich toreb Prad i Vuittonów, łopocą połami futer omalże z gronostajów, dostają przy solidnych zakupach wiadro niepowtarzalnych giftów - toreb, miniatur, parasolek, koszulek itp., a potem z wdziękiem oddają wszystko w innej perfumerii, prezenty sprzedając na allegro, "jedyne takie". Kolejne ratunku.
Reklamacje. Woda perfumowana nie pachnie jak poprzednia, na pewno to oszustwo. Pompka w podkładzie nie działa (bo się skończył, a nie sposób odkręcić flakonu), więc tonem handlary z PRL-u trzeba reklamować. Kredka z Chanel, będąc już trzycentymetrowym ogryzkiem "przestała malować", a że jutro upływają dwa lata od jej zakupu, to można reklamować. No co. Po pracowniku można nawet walcem przejechać, przecież on jest od wyciągania pieniędzy z ludzi. Pudełko ma inny wzorek niż poprzednie, a klientka chce takie samo, chociaż zawartość jest identyczna. Kapsułki na cellulit nie działają, bo zamiast wcierać, to pani połknęła. Krem pod oczy nie ma szpatułki (z zasady nie ma, a to, czym koleżanka pani go nakładała to była tzw. wrzutka z plastiku zabezpieczająca przed kradzieżą). O tym też tak bez końca..
Pracownik w perfumerii walczy z bolącymi plecami, z żylakami, bolącymi stawami, uczuleniami, z odgryzionymi przez klientki pomadkami, które można potem włożyć do obsadki i mieć Diora a co, z panami w stylu lolo bandżolo, którzy zlewają się całą butelką zapachu (włącznie z głową i spodniami), z czasem okołoświątecznym, kiedy trzeba zamienić się w cyborga, bo targety i wszystko na ostatnią chwilę i dostawy są pod sufit i je się na stojąco albo w przedsionku toalety, bo nie ma miejsca na zapleczu.

Z drugiej strony są pracownicy, którym się wszystko należy, bo przecież pracują w perfumerii, nie umalują się niczym poniżej Estee Lauder, szitu z polskiej marki to ona nawet dla koleżanki nie weźmie, tego na akcję promocyjną nie założy, bo jej nie do twarzy w czerwonym, wygra każdy wyścig w pogoni za klientem, stanie się przodownicą pracy. A machina i tak ją wyssie, zniszczy, wyrzuci z kołowrotka. Bo przecież będą następni... 

Mogłabym o tym jeszcze więcej. Ale już na szczęście nie muszę. Tylko jak kupuję jeden produkt w perfumerii, to zawsze mam wyrzuty sumienia, bo zaniżam koszyk i staram się dobrać nawet rzeczoną kulkę do kąpieli, aby były dwa produkty na kasie. Bo po analizie sprzedaży ktoś dostanie po głowie, że nie umie sprzedać więcej. Pracę w perfumerii za dobrze pamiętają moje kolana i plecy, ale także (co najmilsze), makijażowe klientki, które później stały się moimi dobrymi znajomymi. Ale więcej na taki perfumeryjny pokład nie wsiądę, trauma na całe życie :)

wtorek, 6 sierpnia 2013

O super kremach :)

Na moim trzydziestosześcioletnim ciele wypróbowałam tryliony kosmetyków. Lubię je zmieniać, lubię kręcić nosem, bo nie takie pudełko, albo mi się butelka nie podoba, doceniam jednak najmniejszy przejaw dobroci wobec mojej skóry. Zauważam wszystkie mikroszczegóły, nie kieruję się emocjami, lecz jak wytrawny łowca poluję na moje kosmetyki najlepsze dla mnie.
Obecnie mam na kosmetycznym widelcu kilka różności, o których będę zbiorczo informować. Nie piszę o tym na ogólnej, wielce popularnej fali blogerek kosmetycznych, które sobie coś tam kupują i testują i piszą, tylko po prostu organicznie i od zarania dziejów zajmuję się kosmetykami również zawodowo. Głowa od uwag pęka i jak już się zrobił menisk wypukły, to trzeba się wiedzą podzielić, być może ktoś odkryje niejedną eurekę jak i ja.

Mam również niezmienny pogląd na kosmetyki, zwłaszcza te pielęgnacyjne. Krem za 10 zł, pomimo dobrodziejstwa składników wypisanych analogicznie jak na kremie za 100 zł - różni się od niego znacznie. Nikt na świecie mi nie wmówi, że obydwa działają tak samo. Młoda cera może nie zauważy dużej różnicy, ale cera już tak 28+ - owszem. Duże koncerny, marki luksusowe mają własne laboratoria, które naprawdę przykładają starań, aby składniki użyte do produkcji kremów były jak najwyższej jakości. Są marki, które mają swoje tańsze odpowiedniki i zawierają podobne składniki, ale cena tego tańszego kremu to na pewno nie jest 10 zł. Nie znoszę komentarzy typu: "super krem, ale za drogi" - po co to w ogóle pisać?
Jak mnie kiedyś będzie stać, to kupię, a teraz siedzę cicho i sobie pomyślę zaledwie, że super by było takie cudo mieć. Luksus w kosmetykach wciąż nie jest masowo dostępny, ale na szczęście coraz więcej osób używa kremu do twarzy, co dla mnie jest szczególnym wydarzeniem. Robiąc kiedyż makijaż jednej pani, na jej skórze podczas oczyszczania, darł mi się wacik. Pani nigdy nie stosowała żadnego kremu, bo "nic jej nie pasuje". Kocham kobiety, które tylko widzą problem a ciężko zauważają stalaktyty zaskórników i milimetrową warstwę podkładu, bo przecież lepiej kupić fliud na pryszcze niż krem. Eech... o takich cudownych historiach na pewno jeszcze napiszę.
Wracając do KREMU IDEALNEGO, moim zdaniem warto zaoszczędzić na ciuchu a zebrać na lepszy kosmetyk. Widać to potem na twarzy:) Oczywiście wiele za nas robią geny, tryb życia, używki, ilość snu itp., ogólnie jednak działanie kosmetyków luksusowych znacznie poprawia nasz wygląd.

Istotne jest również regularne stosowanie, nie smarujmy się super kremem tylko w niedzielę, bo nam "szkoda"! Używajmy go, niech cieszy nas efektami! Na pewno istotne jest również to, że droższy krem wystarczy nam na dłużej, bo używamy go mniej. Nie pół łyżeczki co wieczór, tylko niedużą ilość, nasza skóra nam zresztą podpowie.
A co z próbkami? Nie warto gromadzić ich w koszyku w łazience, bo i tak się zakurzą. Nie brać, jak nie zużyje się ich. Na pewno dzięki próbce można sprawdzić konsystencję kremu, jak się wchłania, jak "rozmawia" z naszą skórą. Nie warto jednak chodzić po Sephorach i Douglasach w nadziei, że się uzbiera z 10 słoiczków do próbek i będzie się miało "prawie krem". Nie da rady, skąd pewność, czy tester do kremu nie był trzymany pod świetlówką na półce i ile osób grzebało w nim palcami?...

O nawilżaniu, kremach przeciwzmarszczkowych, balsamidłach do ciała, szamponach, perfumach i duużo o makijażu poczytacie tu. To nie będzie wnikliwy instruktaż z pięknymi zdjęciami, ale być może z moimi spostrzeżeniami wepchnę się gdzieś pomiędzy blogi i ktoś skorzysta z mojej wiedzy. Będę przeszczęśliwa!