niedziela, 6 kwietnia 2014

O obrotach ciał.

Przerażająco dawno tu nie byłam, to trochę tak, jakby się weszło do zaniedbanego ogrodu, gdzie niepisanie woła o pomstę do nieba, wyrzut sumienia staje się kamieniem nie do odwalenia. Ale udało się.
Ponieważ pomimo całkowitego dojścia po urodzeniu małej do formy z zewnątrz, w układzie kostnym i stawowym niestety jestem dość popsuta, zaczęłam więc uczęszczać na basen. Pływać uwielbiam, podobnie jak w ogóle ruszać się stadnie na fitnessie, więc dziś nieco o kosmetykach, których używam w okolicznościach sportowych.
Na basenie w moim mieście, typowym, miejskim, z miejscami do pływania, rurą i do moczenia się w bąblujących bakteriach, basenie z chlorowaną, wyżerającą skórę wodą, spotkać można panie pływające dostojną żabką. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że kobietom zdarza się pływać w wylakierowanej fryzurze i scenicznym makijażu, w którym czarny kajal wodzi prym, a starannie nałożony podkład pięknie odcina się od niebieskiej toni. Podziwiam. Nierzadko zresztą i panowie pozostawiają swoją bytność w basenowej wodzie, bo za nimi ciągnie się smuga zapachu wody toaletowej. Tymczasem po wyjściu z basenu umieram na skórę. Swędzi z suchości i piecze, na pewno nie jestem w tym odczuciu odosobniona. Ponieważ nie wynaleziono jeszcze okularów do pływania, które nie robiłyby mi fioletowych kręgów wokół oczu, po wyjściu z basenu wyglądam uroczo - zgniecione włosy, wspomniane sine kręgi, odmoczone paznokcie i swędząca skóra - zresztą nie znam osoby, która w basenie wygląda korzystnie po założeniu niezbędnych akcesoriów do pływania. 
Po wyjściu z wody zazwyczaj mi się dość spieszy, więc nie wcieram w siebie tony balsamów, bo zakładanie później spodni w ciasnej, zalanej wodą szatni to naprawdę wyzwanie. Ktoś, kto kiedyś utknął w odzieży w połowie ud, nadeptując sobie na nogawki i obijając się o ściany wie, jakie to uczucie:) Aby przetrwać drogę do domu, bez obawy o zamach na swoją skórę, stosuję olejek do mycia Eucerin lub dziecięce Oilatum. Obydwa kosmetyki fantastycznie i delikatnie nawilżają, nie pozostawiając tłustej warstwy. Proste i wygodne w użyciu.
Do twarzy używam ostatnio dwóch kosmetyków, które mnie ogromnie zaskoczyły. Są to dwa kremy upolowane naprędce, których koszt nie przekracza 13 zł. Krem pod oczy z Rossmanna - Rival de Loop (kosztuje 7 zł) - Revital Q10, z koenzymem Q10 i tripeptydem, bez silikonów, barwników, parabenów i zapachu naprawdę świetnie nawilża i łagodzi. Nie zauważyłam spektakularnego działania przeciwzmarszczkowego, ale jak macie finansową katastrofę, potrzebujecie czegoś, co naprawdę nawilży, idealnie łączy się z każdym korektorem pod oczy i absolutnie nie podrażnia, to ten krem jest naprawdę dobry. Krem ma idealną konsystencję, nie jest wodnisty ani mazidlany, świetnie sobie radzi z przesuszeniami.
Drugi mój ulubieniec to Hydra Adapt od Garniera (około 13 zł) -  tubka, która skrywa bardzo przyjemny krem z wyciągiem z niebieskiego lotosu. Mam wersję do cery normalnej i suchej. Biorąc pod uwagę, że teraz wszystkie kremy opanował kwas hialuronowy, który jest jak onegdaj liposomy, a teraz jak glutaminian sodu i rzadko kiedy wiadomo w jakim stężeniu - w powodzi nawilżaczy ten błękitny krem zasługuje na uwagę. Delikatnie pachnie, błyskawicznie się wchłania, pozostawiając skórę miękką - ja go uwielbiam. Kupiłam już kolejną tubkę, a na pobasenowe wysuszenie, na świetny krem pod makijaż, który nie obciąża skóry, na szybkie nawilżenie, na dziurę w budżecie - jest naprawdę dobry.
Ostatnim moim nabytkiem który testuję tym razem w sali fitness - jest najnowszy tusz od L'Oreal So Couture. Ma niedużą, dość miękką silikonową szczoteczkę o gęsto rozstawionych włoskach, która świetnie rozdziela rzęsy, powlekając je równomiernie tuszem i pozostawiając elastycznymi.  Średnio pogrubia, a dzięki rozdzieleniu rzęs ładnie je wydłuża, nie tworząc teatralnego efektu. Tusz delikatnie pachnie, nie powoduje jednak żadnych podrażnień. I jest trwały, nie rozmazuje się, co jest istotne, kiedy szalejemy w sali fitness na stepie 3/4 :)
Wracając do tematu ogólnego ruszania się, kiedyś używałam wodoodpornych tuszy, ale one makabrycznie wysuszają rzęsy, nierzadko krusząc się i podrażniając oczy. Moim zdaniem takie tusze są najlepsze w sytuacji, kiedy zamierzamy płakać rzewnymi łzami, czyli na ślubach albo w kinie. W dobie tuszy wodoopornych naprawdę można znaleźć taki, który nam się nie rozmaże (pomijam pływanie w basenie, bo nigdy nie wiadomo, co chlor zrobi z kosmetykiem i z naszą twarzą). Podobnie jak kremy za niewielkie pieniądze, które ratują nas od piekącej skóry.
Macie jakieś swoje fitnessowe typy?

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Wyrzuty sumienia.

53 centymetry absolutnie zawładnęły moim światem. Do tego stopnia, iż nie maluję się właściwie wcale, gotuję ciągle to samo, czyli wszystko wokół indyka, marchewki i buraka, a wolnych chwilach sprzątam dom i czytam. Układam w głowie tysiące postów, niemniej jednak nie jestem w stanie czegoś napisać regularnie. Norma dzieciowa :) Za to w szpitalu usłyszałam, że jestem "dobrze utrzymana", jak na swój wiek, bo oczywiście 36 to dinozaur na oddziale. Ale pomimo maminych obowiązków coś tam w siebie wcieram, nie wyobrażam sobie być kobieta z nadwagą, nie zadbanymi włosami, cerą i paznokciami. Wszystko jest kwestią organizacji. 
Ostatni mój kosmetyczny zachwyt to balsam do ciała z linii Lierac Prescription, wspaniale nawilżający, z mocznikiem i olejem z krokosza barwierskiego (bogaty w kwas linolowy), które to działają cuda na suchej skórze mordowanej niedawno szpitalnym drylem i rozmaitymi bólami. Twarz ciągle ratuje serum Hydra Chrono, również od Lierac, bez którego nie wyobrażam sobie funkcjonowania. Kończę rem Dermiki Biogeniq (35+ na dzień i na noc), silikonowy, ale dość dobrze się sprawdza, ładnie wygładzając skórę. W szpitalu testowałam lekki krem tonujący w kompakcie, również z linii Lierac Prescription, który świetnie łagodzi zaczerwienienia i podrażnienia. W suchym, szpitalnym powietrzu sprawdził się znakomicie. Makijażowo - nie pamiętam, kiedy malowałam oczy cieniami, zazwyczaj posiłkuję się kredką (ostatnio nabyłam połyskliwie brązową  Rimmel Scandaleyes - bardzo dobra), tuszem do rzęs (niezmiennie They're Real Benefit) i podkładem, tu jestem wciąż zakochana w Healthy Mix Bourjois (numer 52). Ostatnio dostałam od znajomej (Agata - jesteś kochana!!) grubą kredkę do ust Bourjois w kolorze fuksji, świetnie dopełnia szybki makijaż i ładnie nawilża usta. Do brwi zawsze używam paletki cieni od Clarins, pomimo tryliona kredek i paletek do brwi, zawsze do niej wracam. Ma mały pędzelek, szczoteczkę i poręczną pęsetkę i trzy kolory cieni, w tym jeden idealny do moich brwi.
Na więcej makijażowych wyzwań nie mam czasu. Wiem za to na pewno, że nie lubię tuszu z Sephory, takiego w beczułkowym opakowaniu. Skleja rzęsy strasznie, brudzi powieki, których nie można wytrzeć, bo się rozmazuje jeszcze więcej, jest bardzo gęsty i robi z rzęs owadzie czułki, które może kochają szesnastolatki z wypaczonym poczuciem nadmiaru, ale nie matka wymagająca, kosmetycznie skrzywiona.
Na razie zgłębiam za to kosmetyki do pielęgnacji niemowląt. Zaopatrzyłam dziecię w całą serię marki HIPP, która nie ma parabenów, olejów mineralnych, PEGów i SLSów, płyn do kąpieli, krem do buzi i na odparzenia są super. Ale moim odkryciem są inne dwa produkty, to A-Derma Exomega, balsam do ciała do bardzo suchej skóry, znakomicie łagodzi podrażnienia i jest genialny do pielęgnacji niemowląt. Testowałam słynne Oilatum i Exomega wygrywa w nawilżaniu i natłuszczaniu skóry mojego dziecka, może dlatego, że nie rządzi w tym kosmetyku paraffinum liquidum. 
Kolejnym moim zachwytem to ukraiński krem przeciw odparzeniom, założony z naturalnych olejków, d-panthenolu i witaminy E, o kremożelowej konsystencji. Naprawdę znakomity i niebywale wydajny, pozostawia na skórze dziecka obłoczek kosmetyku, który fantastycznie chroni i łagodzi. Są na świecie rzeczy lepsze  od Sudocremu i ten ukraiński krem naprawdę się sprawdza.
Mój świat kosmetyczny mocno się zawęził, ale mam nadzieję, że już niebawem uda mi się napisać post o smoky eyes. Kocham ten rodzaj makijażu i naprawdę ma on wiele odmian godnych opisania. Tymczasem staram się być wciąż "dobrze utrzymaną" mamą. I upiększam w miarę możliwości.

wtorek, 19 listopada 2013

Zew społecznika.

MagDalia ma duszę społecznika wzywającego naród do działania. Ma to od przedszkola, przeszedłszy przez bycie przewodniczącą klasy, udzielającą się w liceum gdzie popadnie, wreszcie bycie harcerką przez lata. MagDalii na oddziale położniczym w szpitalu nie upiększa nic, za to czerwone, wysuszone oczy wnikliwie obserwują szpitalną społeczność. 
(Gdyby nie genialne serum nawilżające Hydra Chrono Lieraca, krem do ust Vaseline z wyciągiem z aloesu-zdobycz z UK i przyjemność z nowego kremu Biogeniq Dermiki, byłaby marnym pyłem z brzuchem. Przyznaje się do wzięcia kompaktu nawilżającego wrażliwą cerę i tuszu do rzęs, niech leżą i poprawiają nastrój).
Na oddziale strach i oczekiwanie. Różne stadium przed, kulki z nogami podpierające ścianę przed salą diagnostyczną, gdzie rytmicznie namierzane są serca małych ludzi. W modzie szpitalnej dominują szare koszule zapinane na dziwny rodzaj trapezu w okolicy biustu, z optymistycznym nadrukiem w słoniki, myszki lub pieski z kokardami, dostępne po 35 zł w dzieciowych sklepie. Szlafroki we wzorki i miziaste, miękkie klapki. Upiorne, jarzeniowe światło nie dodaje urody. Wycieczki do kiosku. Nudy, bo czas stoi w miejscu. Historie przeznaczenia i z przeszłości. Co lekarz, to opinia i nic nie wiedzenie stają się normą, bo każdy ma inną wizję tej samej ciąży. Prostokąt korytarza zastępuje spacer wśród złotej jeszcze jesieni. Wszystko to już niedługo się skończy, za maksymalnie dwa tygodnie. Spostrzeżenia z czasu rośnięcia brzucha są różne. Najgorzej jest do tego brzucha doprowadzić. Bo wszystko jest ważniejsze, kredyt, praca, mieszkanie, rozwój, i to jest straszne. Potem, kiedy już można zaprosić do siebie wyczekane dziecię, ono wcale nie chce przyjść. W lecznicach korporacyjnych z fochem zlecają badania hormonów, bo po co, oni są od przepisywania tabletek anty. Potem odchodzi się z nalepką "niepłodna" i tu się zaczyna ciąg dalszy. Diagnozy, rurki, badania, dochodzenia, w większości pełnopłatne. Szepty i krzyki, współczujące spojrzenia tych, którzy są odzieciowani, albo szczęśliwie zaliczyli wpadkę w wieku młodzieńczo-beztroskim. Tak, chcą dobrze, ale nie zawsze to wychodzi. Bo się na głos nie mówi o poronieniach, o endometriozie, jako chorobie pań starszych, o blokadach w głowie, bo tak strasznie by się już chciało, a nie wychodzi, o tym, ile trzeba mieć pieniędzy, aby dopuścić do dziecięcego cudu. Jest ogromna niepewność, strach, czy się kiedykolwiek uda, najpierw tabletki, potem zastrzyki, wizyty, monitoring. Czekanie. I od nowa. Tabletki, zastrzyki, monitoring, badania, nieustanny kołowrót nadziei. To jak podziemie, nic nie jest refundowane, bo przecież po co wspierać tych pomiędzy wielodzietnością a in vitro. To są ciężkie tematy, drażliwe, kosmate, niepokorne, bo zanim ten temat się wykrystalizuje, to MagDalia będzie praprababcią. Droga do rodziny jest trudna i zawiła i ciężko ją znieść. Dużo łatwiej stanie w korytarzu w oczekiwaniu na badania, dużo łatwiej znieść bolące plecy i ogólną nerwowość związaną z czekaniem. Prościej jest przyjmować komplementy, że się dobrze wygląda, cieszyć się z każdej milisekundy kopnięć w środku brzucha. I nigdy nie zapominać, jak trudna, kręta i wyboista droga to tego prowadziła.
MagDalia kocha miękkie szlafroki z Oysho i nie może przeżyć, że wygląda na oddziale jak wygląda. Ale przeżyje.

środa, 13 listopada 2013

Makijażowe koszmarki.

Z powodu bycia kobietą z dzieckiem, wyostrzył mi się zmysł krytycyzmu. Niewątpliwie jestem podatna na obserwowanie celowego pobrzydzania się, zawsze mnie to mierziło, ale teraz to już strasznie. W życiu kosmetycznym spędzonym w perfumeriach i aptekach naoglądałam się tryliona haniebnych zaniedbań, wynikających z lenistwa, niewiedzy i polegania na utartych sądach i przyzwyczajeniach wyniesionych z domu, albo z opornych na jakąkolwiek wiedzę przekonań. Przychodziła więc pani na makijaż i miała taką skorupę na twarzy, że jak dotykałam ją płatkiem kosmetycznym, to zostawiał kłaczki na jej skórze. Kremu nie używała żadnego, bo wszystko ją szczypało - nie dziwię się, kiedy skóra wysuszona na wiór reagowała zaczerwienieniem i swoistą tarką. W dobie naprawdę sensownych i dostępnych kremów dopuszczanie się do takiego stanu wymaga naprawdę umiejętności. 
Polka potrafi. Wynosić z perfumerii w ustach świeżo obgryzione szminki Chanel z najnowszej kolekcji, by za rogiem je wypluć w obsadkę od wysłużonej Celii. Przysłowie "nabrać szminkę w usta" nabiera nowego znaczenia... Potrafi łykać kapsułki na cellulit, nakładać krem pod oczy plastikową wrzutką-zabezpieczeniem, którą się znalazło w pudełku od kremu. Zużyć 30 ml podkładu w miesiąc. Właśnie... Mało która kobieta jest zadowolona ze swojej cery (zazwyczaj z powodu niewłaściwej pielęgnacji), więc nakłada kilogram fluidu, najlepiej matującego i w za ciemnym kolorze. Albo nie używa niczego. Bo zapycha, bo uczula, ale sprecyzowanie co jest tą główną bolączką - to już za trudne. 
Kolejny okaz - oprawa oka. Wyskubane do granic możliwości brwi, zwłaszcza w okolicy nasady nosa, nadają twarzy zdziwiony, przeciętny wygląd. Widziałam brwi ogolone (ratunku), do bólu krzywe, ofiary pseudokosmetyczek i własnej inwencji. Brwi malowane zgęstniałą maskarą, nie malowane niczym albo wyżarte czarna henną, bo przecież inna nie istnieje. Narodowa tragedia, bez ładnych brwi twarz wygląda strasznie. Podobnie rzecz ma się z rzęsami niczym frytki, pomalowane gęstym, kruszącym się tuszem do granic możliwości. Podziwiam osoby, które potrafią nałożyć taką warstwę, bez obawy o zakwasy na powiekach od podnoszenia takiego ciężaru. Zazwyczaj robią pobieżnie demakijaż, pozostawiając rodzaj smoky eyes na następny dzień, będzie jak znalazł... Demakijaż - wszystko jedno czym, najlepiej trąc oczy do nieprzytomności i świdra w błędniku.
To jest przerażające. W dobie miliona informacji, które codziennie krzyczą do nas o pielęgnacji skóry, blogów, na których dziewczyny fantastycznie pokazują kosmetyki, szczegółowo je opisując, uczą składów i odpowiedniego użytkowania - nieustannie zdarzają się fanki nicnierobienia, chyba nie potrafiące czytać ze zrozumieniem i polegające wyłącznie na opiniach koleżanek. Taki trend jest widoczny zwłaszcza w mniejszych miastach, w wielkopowierzchniowych, anonimowych sklepach, w których edukacja jest na poziomie dość niskim. W moim mieście mam ulubioną panią sporo po 40-tce, która znakomicie potrafi w sekundę wybadać potrzeby klienta i bardzo dobrze dobrać odpowiedni kosmetyk. To skarb. Zastanawiające jest to, że w dużych perfumeriach wiedza konsultantek niekiedy również pozostawia sporo do życzenia. Jasne, czepiam się. Ale szkoleń jest wiele, niestety mierzonych otrzymanymi prezentami, nie wiedzą, którą trzeba przyswoić. Autorytet kosmetyczny zawalony promocjami, targetami i miksem wiadomości nie zawsze nim jest. Ale na pewno odradzi nam podkład-szpachlę i rzęsy-frytki. Dla mnie to, obok zupełnego braku używania różu, to grzechy niewybaczalne. Wciąż popularne, niestety.

niedziela, 6 października 2013

Kokon.

Wracam. Głowa pęka od pomysłów na artykuły, a tymczasem w pisaniu przytrzymały mnie nieco inne rzeczy. Ponieważ rosnę, w absolutnej normie na szczęście, priorytetami stają się rzeczy w stylu jak przespać noc bez rozbudzania się, jak znaleźć płaszcz idealny skrywający brzuch i nie będący chińskim namiotem z poliestru i jaki kupić krem, kiedy w kieszeni finansowa posucha z racji dzieciowych nabytków.
Płaszcz płaszczem, w końcu upolowany, zastanawia i bawi mnie podejście sprzedawców w sklepach, którzy albo w ogóle omijają kobiety w ciąży, albo proponują rzeczy zupełnie nie trafione w stylu wytaliowanych wojskowych okryć, patrzą ze współczuciem albo z nie znajomością tematu. Jeśli noszę rozmiar S/M dlaczego mam kupować coś L? Przodują w tym zwłaszcza sprzedawcy rajstop i getrów, na mój widok niezmiennie proponując rozmiar 4. Mogę sobie zawinąć nogawki wokół szyi, kobieta w ciąży wszakże jest tylko morsem i wszystko może mieć za duże bo brzuch przecież. A ma się jeszcze nogi. Zawsze uśmiecham się pod nosem, kiedy wyszkoleni sprzedawcy analizują moje potrzeby ubraniowo-kosmetyczne, stawiając się za absolutną wyrocznię i nieustannie proponując coś dodatkowego, szczebiocząc o promocjach od wejścia, poprzez zakręt koło przymierzalni, skończywszy na strefie kas i na pożegnaniu. I dobrze. Ja tak lubię i pomimo odpierania ataków, czuję się w sklepie zauważona i zaopiekowana. Poza tym raz, że sprzedawcy wiedzą, że są w pracy, a dwa, nie przeszkadzam im w rozmowach o sprawach osobistych na środku sklepu. I jeszcze się czegoś dowiem, włączając analizę potrzeb kilenta.
Generalnie jestem zmiażdżona przemysłem dzieciowo-ciążowym. Wnioski są jedne - albo rządzi Disney, Kubuś Puchatek i Hello Kity, albo kupno czegoś z gustem poniżej stu złotych graniczy z cudem. Na szczęście mam szczęście i mi się udało:) Kobieta w ciąży wygląda jak miś-kuleczka, ma wyłącznie wielki biust wylewający się z infantylnej koszuli do karmienia i stanika wielkości beretu, powinna zaopatrzyć się w armię okropnych bluzek odcinanych pod biustem, płaskich butów i wielkich dżinsów, jest pełna pryszczy i rozstępów, na pewno w kółko wymiotuje, ma zgagę, jest głodna i żre frytki a potem marudzi, że przytyła 30 kg i jak to się stało... Jak spodziewa się córki, to na pewno powinna zbrzydnąć, może sobie kupić na allegro za 300 zł ortalionowy, pikowany namiot  do noszenia jako płaszcz, chyba, że upoluje jakiś w H&M. Generalnie mówiąc, biznes kwitnie. Można kupić wózek za 4000 zł, monitor oddechu dziecka, zabawkę naśladującą bicie serca mamy, bambusowe lub wielorazowe  pieluchy, orzechy piorące, kosmetyki po 60 zł za opakowanie, meble za 8000 sygnowane imieniem pani kochającej mercedesy i kocyki, materac za 300 zł, lansiarskie krzesełko do karmienia wyglądające jak metalowa skorupka od orzecha i trylion innych akcesoriów umilaczy.
Ale na szczęście nie trzeba. Na razie udało mi się nie zwariować, mieć ładną cerę, dobrze obcięte włosy, nie przytyć 30 kg i nie zbrzydnąć za bardzo, kupić kokoniasty, ładnie skrojony, dzianinowy płaszcz, używany wózek, meble z Ikei, kilka akcesoriów w TK Maxx, odziedziczyć sporo ubranek po koleżankach i jeszcze mieć empatię w sklepach z ciuchami.
Nie udało mi się jak na razie upolować sensownego kremu na noc, mając do dyspozycji właściwie tylko Rosmanna... Nie polecam Bielendy z kwasem hialuronowym z serii 30+, nie robi nic oprócz swojego istnienia.
Tymczasem niebawem wrócę do odpowiednich tematów.
Salut:)

środa, 28 sierpnia 2013

Obiad.

Skaczę po tematach niczym kangur, ale nie będę ukrywać, że w kuchni spędziłam dużo więcej niż pół życia. Tak, każdy teraz gotuje, jest przezdolny kulinarnie i wprowadza w osłupienie znajomych i rodzinę, czarując swoim gotowaniem. Nie wnikam, podziwiam, chwalę, świat jest pojemny na każdą łyżkę i widelec. 
Miłość do smaków wyniosłam z domu, w którym gotowano dużo, głównie z powodu  uwielbienia do jedzenia i do organizowania rodzinnych imprez. Ponieważ pochodzę z ogrodniczej rodziny, wyrosłam w zapachu rosnących pomidorów, ogórków, papryki i pól róż, które stanowiły dla mnie pełną radości dżunglę. Wielkie szklarnie z pomidorami słodko pachniały, ogórki pięły się jak baletnice po sznurkach, dając pole do mojej wyobraźni, na ile sposobów można je zjeść. Cudowności do niezapomnienia! 
Babcia była mistrzem w skomplikowanych sprawach jak trymowanie kaczki (w życiu się tego nie nauczę) i miała jedną wspaniałą cechę-była cierpliwa. Zamykałam się w jej kuchni i obiecując zmycie naczyń, wyciągałam miski, garnki i tworzyłam. Najpierw na podstawie książek kucharskich, a potem już sama, wprawiając w osłupienie rodzinę, że dziecko jest rozsądne, czyta przepisy i jeszcze je potrafi zastosować. Gotowałam w każdych możliwych warunkach, włączając odsączanie makaronu w podkoszulce na wielkiej białoruskiej łące, na łódce,

na obozie harcerskim i mając jeden garnek. No dobrze. Ci, co mnie znają, wiedzą jak jest. Rzadko korzystam z przepisów, wszystko robię "na oko", inspiruję się składnikami i czuję smak, który powstanie. Dodaję coś od siebie. Otwieram lodówkę, szafkę i działam. Nie umiem tysiąca rzeczy, nie mogłabym być masterchefem, nie znam się na przyrządzaniu przegrzebków, kaczki, jagnięciny, rzeczy wymyślnych. Mój mąż twierdzi, że nie umiem ugotować normalnego obiadu, bo zawsze jest inaczej. I dobrze, bo każdy dzień jest inny i wyżyty innym smakiem:)
Jeszcze mała rzecz - nie używam żadnych substytutów, dań z woreczka, maggi, kostek rosołowych, ziarenek smaku, jakiś pypci, które udają coś prawdziwego. Po co...

Tymczasem przechodząc do sedna sprawy, dziś ugotowałam zupę pomidorowo-kokosową i placki z owocem sezonowym. Bardzo szybkie i aromatyczne jedno i drugie.

Zupa:
400 g pomidorów lima (lub 2 puszki pelati)
300 ml przecieru pomidorowego (z butelki lub kartonu)
1 łyżeczka soli
pół łyżeczki cukru
puszka mleka kokosowego 
4 spore słodkie śliwki bez skórki (dodają rozkosznej słodyczy)
oliwa
1 duża cebula
3 ząbki czosnku
łyżeczka imbiru i kuminu
pół łyżeczki kolendry (zmielonej)
2 łyżeczki słodkiej papryki
1/3 łyżeczki chilli (lub 1 ostra papryczka żywa)

Działamy.
Pomidory udusić na łyżce oliwy, przetrzeć przez sitko, aby nie została żadna pestka ani skórka. Dodać przecier i śliwki, odstawić.
Cebulę i czosnek posiekać, podsmażyć niedużo, aby puściły sok.
Przyprawy uprażyć na suchej patelni, dodać zeszkloną cebulę i zatopić w pomidorowej toni. Zmiksować.
Mleko kokosowe wymieszać (często po otwarciu puszki napotkamy gęstą masę i płyn), można lekko podgrzać, co ułatwi zadanie. Połączyć białe z czerwonym i spróbować:)

Do zupy wrzucić makaron sojowy, ryżowy lub z fasoli mung. Świetne z posiekaną kolendrą. Pikantno-słodkawy smak pomidorów, złagodzony na drugim planie miękkim smakiem mleka kokosowego. Urzekające i sycące.

Placki.
2 łyżki białego serka homogenizowanego
200 g gęstego jogurtu (użyłam greckiego)
łyżeczka cukru pudru
wanilia 
3/4 szklanki mąki
2 jajka
pół łyżeczki proszku do pieczenia
olej do smażenia

I robi się je tak. Serek wymieszać z jogurtem, dodać jajka, lekko ubić (najlepiej trzepaczką rózgową). Dodać wanilię, mąkę, cukier i proszek. Ciasto powinno mieć konsystencję gęstej śmietany. Rozgrzać patelnię i smażyć nieduże placki, co zajmuje około 2 minut.
 Podałam je z duszonym jabłkiem z cynamonem, jogurtem, syropem klonowym, borówkami i malinami.
Banał dla łasuchów :)
Oczywiście ciąg dalszy nastąpi.






środa, 21 sierpnia 2013

Zasłony rzęs czyli tusz doskonały

Obrazek z odmętów pamięci - tusz - plujka z wyszorowaną przez szczoteczkę rynienką i małe płaskie pudełeczko z lusterkiem. Ciotka nakładała masy tuszu i rozczesywała rzęsy igłą, mama ograniczała się do szorowania ruchem zygzakowatym po rzęsach. Owadzie czułki oblepione tuszem pasowały do maminej peruki noszonej na Sylwestra w warszawskim hotelu Forum Anno Domini 1977. Cytrynowo-turkusową sukienkę z żorżety, szytą z koła, nadal mam w szafie, leży jak ulał:)

Później pamiętam nos przyklejony do szyby w Pewexie i rzeczony tusz Arcancil, obok Celii, ówczesny hit, którym nigdy się nie pomalowałam, bo byłam za mała. A szkoda.
Obecnie trudno sobie wyobrazić, aby malować rzęsy mieszanką sadzy, popiołu z płatków róż i oliwy, jak Egipcjanki. Aby nakładać specyfik wynaleziony przez pana Rimmela, czyli mieszankę węgla nakładaną szczoteczką (co było pierwszym, nie alergizującym tuszem do rzęs), bądź zakochać się jak biedna Maybela, której brat chemik wymyślił tusz do rzęs, złożony z węglowego pyłu, nawilżających olejków i wazeliny, jako specyfik na rozkochanie w sobie mężczyzny (stąd powstała nazwa Maybelline, jako połączenie imienia Maybel i wazeliny). 
Tusz w pudełeczku zrobił absolutną furorę na całym świecie, a pamiętać należy, że data jego powstania, rok 1913, wiąże się z niesłychanym rozwojem sztuk wizualnych. Ikony sztuk teatralnych i filmu z zapałem nakładały na swoje rzęsy tusz z pudełeczka, a ruch nakładania go szczoteczką ma w swoim DNA chyba każda kobieta na świecie. Swój wkład w powstanie tuszu do rzęs w obecnym kształcie miała Helena Rubinstein, która wymyśliła szczoteczkę w kształcie spirali i podłużne opakowanie, dzięki któremu tusz nie wysychał tak szybko.
Pierwszy raz pomalowałam rzęsy w wieku 14 lat i było to dla mnie wydarzenie. Nie pamiętam, jakim tuszem, ale jednym z pierwszych, jakiego później używałam był 2000 Calorie Max Factora, który zakupiłam za pierwsze zarobione pieniądze jako statystka w filmie "Słodko-gorzki" Pasikowskiego).

---- dygresja ---- poczytajcie o Max Factorze, to niesamowity człowiek, urodzony w Łodzi, stworzył imperium, a receptury jego kosmetyków do dziś nie mają sobie równych-----

 Mam z natury rzęsy proste i dość gęste, proporcjonalnie długie do wielkości oczu, aktualnie nieco blade na końcach (niestety, tak się dzieje przy malowaniu ich tuszem). Kiedy pierwszy raz pomalowałam je tuszem, miałam wrażenie, że mam nie firankę, ale zasłonę na oczach i dlatego na początku poszukiwałam tuszów dających jak najbardziej naturalny efekt. Pewnego dnia poczułam się jak historyczna Maybela, postanowiłam nieco bardziej powachlować rzęsami i używać maskary pogrubiającej. I poszło. Najpierw Max Factor, potem Bourjois - beczułka Volume najlepiej w kolorze grafitowym, ostatnia kupiona w Pewexie na Kasprusiach w Zakopanem. Do panteonu tuszów, które mogłabym używać wiecznie należał jeszcze złoty, wrzecionowaty Infallible L'Oreal, z gęstą szczotką, która idealnie rozdzielała i pogrubiała moje rzęsy. Generalnie - do dłuższych rzęs najlepsze są grube szczotki, do krótkich - cienkie. Gruba szczotka natrafiwszy na rzęsy długości futra myszy, pomaże powieki i nic z rzęsami nie zrobi. Kiedyś Chanel miał genialny tusz, który wyglądał jak patyczek, miał bardzo malutką spiralkę i fantastycznie łapał każdą, najkrótszą nawet rzęsę. R.I.P, zupełnie nie wiem dlaczego. Spece od marketingu i formuł najwyraźniej mają wachlarze rzęs i za nic nie rozumieją krótkorzęsych kobiet. 

Wracając do moich ulubieńców, jest tusz, który kupiłabym w każdym zakątku świata w ciemno, od Nowej Zelandii po Alaskę - to Effet Faux Cil YSL. Prosta, średnio gruba szczotka, która w milisekundę rozmawia z moimi rzęsami, pogrubiając je w idealny sposób, układając w piękny wachlarzyk. Jedyna wybaczalna wada - "żyje" trzy miesiące" i nieco się rozmazuje, ale zachwyca niezmiennie. Miałam chyba wszystkie kolory tego tuszu, fantastyczny był w kolorze bakłażana i fioletu, genialnie podkreślał kolor tęczówki (szarozielony). Muszę do niego jeszcze kiedyś wrócić, na szczęście Effet Faux Cils nadal istnieje i ma się dobrze.

Nie przemawiają do mnie rozmaite beczułki i grzebyki, tusze z włoskami miękkimi jak fąfle albo sznurki od mopa, które tylko głaszczą rzęsy. Szczotka musi być sprężysta, ale nie za twarda, bo będzie wycierać rzęsy. Nie przepadam za nowinkami od Astora i Maybelline, kultowe tusze od Lancome i Diora są dobre w pewnym momencie nabierania lekko gęstej konsystencji, by później robić nic z rzęsami. Lubię tusze Bourjois, generalnie klasyki i za nic nie umaluję się kulkami i stożkami.

Długo podchodziłam do szczoteczek plastikowych. Nieraz prawie wydłubałam sobie oko sztywnymi włoskami. Tego typu tusze sklejają mi rzęsy w sekundę, poza dwoma wyjątkami. Dość niespodziewanymi. To Benefit They're Real i Tusz Volume Gosha, czarny, z zieloną zakrętką.
Pierwszy z nich pięknie wydłuża i lekko pogrubia rzęsy, jest trwały i nie rozmazuje się. Jak powoli wysycha, nie tworzą się mu grudy, tylko po prostu powolutku znika. Zużyłam z sześć opakowań i będę używać go ciągle, daje fantastyczny efekt. Trzeba dać mu czas, aby trochę zgęstniał. Jedyny minus - trudno się zmywa, najlepiej mleczkiem, absolutnie nie płynem dwufazowym.
Tusz Gosh pięknie rozdziela rzęsy, dając bardziej naturalny efekt. Ma niedużą szczotkę i na pewno nadaje się do krótkich rzęs. Wart uwagi, łatwo się zmywa. 
Ostatnio nabyłam tusz pogrubiający z Sephory, taki beczułkowaty, czekam, aż przeschnie, bo mam frytki zamiast rzęs. 

Moja rada przy malowaniu rzęs - po nałożeniu pierwszej warstwy, od nasady ku górze, zawsze podwijam je palcem, chwilę przytrzymując. Działa jak zalotka. Kiedyś w tym celu używano łyżeczki do herbaty, mój patent działa w każdej sytuacji :) I nie każdy tusz z grubą szczotką daje efekt pogrubienia, wszystko zależy od konsystencji i składu. Ważna informacja - często uczulają tusze fioletowe i zielone, dlatego trudno je znaleźć. Malujcie rzęsy starannie, takie pomalowane od połowy albo bez kącików wyglądają dziwnie.

I na temat tuszów powstała tyrada. Jestem nieumiarkowana w temacie, pracując w perfumerii przetestowałam tryliony maskar i na pewno wiem, że wszystko zależy od rzęs i upodobań. Uważajcie na chwyty marketingowe, na to, co używają długorzęse, nieskalane alergią ani pracą nastolatki. Rzęsy wypadają, kruszą się, zmieniają się wraz z wiekiem i to też trzeba brać pod uwagę. Najlepiej po prostu umalować się w sklepie i sprawdzić, czy tusz jest odpowiedni. Swoją drogą jestem ciekawa nowego tuszu Avon, który wygląda jak małe grabie.
Ewolucja maskary od tuszu - plujki, po skomplikowane genetycznie plastikowe szczotki jest nadzwyczaj ciekawa. Jedno jest pewne - bez tuszu do rzęs nic nie jest już tak jak przedtem...

I na koniec - moje hity, które akurat mnie pasują. Stronniczo do bólu.
1. Effet Faux Cils YSL
2. długo nic
3. Benefit They're Real
4. All In One ArtDeco
5. Lash Queen Helena Rubinstein
6. Bourjois Volume Glamour (też w wersji Max)
7. Max Factor 2000 Calorie
8. L'Oreal Double Extension (też prastary Volumissime)
9. Dior Diorshow (klasyczny)

Zawiesiłam rzęsy również na pogrubiającym tuszu Nars i na wspomnianym Gosh - też polecam:)